15 sierpnia 2013

Na trochę w domu

ŚWIDNIK Na pierwszy urlop do kraju wybrałem się linią AirBaltic, przez Rygę. Mając 15 godzin na przesiadkę mogłem spotkać naszych braci. To był powrót do przeszłości, bo odwiedziłem miejsca bardzo dobrze mi znane, gdzie byłem jakieś 10 lat temu. To był piękny dzień – od rana do wieczora na Łotwie – a przed północą już byłem w Warszawie.
Czas upłynął pod znakiem auta, które moi serdeczni przyjaciele ufundowali na potrzeby misji w Gruzji. Samochód – używany, ale w dobrym stanie, znaleźliśmy po wielu poszukiwaniach w Gorzowie, dosłownie 100 m od naszego klasztoru! I znów okazja żeby odwiedzić braci, z którymi miałem okazję wspólnie żyć na Poczekajce i w Warszawie i w Rzymie. W drodze powrotnej do Świdnika, trochę zygzakiem odwiedziłem różne miejsca. Dziękuję wszystkim, którzy w różny sposób przy okazji okazali pomoc dla naszej misji. Szczególnym zastrzykiem duchowym była wizyta na pielgrzymce lubelskiej. W sumie jeden dzień udało mi się załapać na szczególnie mi bliskie przeżycia. Może kiedyś się uda przyjechać z jakąś grupą z Gruzji…

Czas szybko upływał i przyszło się zbierać do drogi. Z Filippo tak zaplanowaliśmy, że on w tym samym czasie był w Rumunii, tam gdzie przez ostatnie 10 lat pracował, w Syghecie, na pograniczu z Ukrainą. Z ekipą wolontariuszy z Włoch i z miejscowymi zorganizował wakacje dla dzieci. Ponad 500 osób uczestniczyło w zajęciach, zabawach, spotkaniach - na placach, przy szkołach i parafiach.

Ze Świdnika wyjechałem w niedzielę rano. Do przejechania ponad 3500 km. Koło południa byłem w Miejscu Piastowym i potem przez Słowację i Węgry. Do Rumunii wjechałem już przy zachodzie słońca. Ta część „unii europejskiej” delikatnie mówiąc jeszcze ma trochę do nadrobienia. Ale powoli coś dłubią przy drogach. Następnego dnia początek trasy dał nam popalić. Miejscami trzeba było się przeczołgiwać przez dziury, jedynka, maksymalnie dwójka. Do tego góry. I ta mordęga przez ponad 70 km! Myślałem, że to się nie skończy, a przed nami całe Czarne Morze do objechania! Drugiego dnia dojechaliśmy do połowy Rumunii, do Onesti. Trzeciego dnia minęliśmy obwodnicą Bukareszt, dalej przez Bułgarię z północy na południe i dotarliśmy do granicy z Turcją. Tu mieliśmy obawy, czy uda się nam przewieźć dodatkowy komplet kół z oponami zimowymi. Ale dzięki modlitwie paru osób – udało się! Na kolację dojechaliśmy do Istambułu. Nasi bracia mieszkają tuż obok głównego lotniska, nad samym morzem. Piękne miejsce! Czwarty dzień jazdy był najbardziej forsowny. Wyjechaliśmy o 5 rano i dociągnęliśmy do końca. O 3 rano następnego dnia. Na Wniebowzięcie. Ponad 1700 km. Granicę przekroczyliśmy w Vale, a stamtąd do Ahalcyche jest zaledwie 6 kilometrów. Pierwsze kroki na ziemi gruzińskiej uczyniliśmy w Uroczystość Św. Józefa. Zaś w Uroczystość Matki Bożej Zielnej dotarliśmy do miejsca docelowego, Ahalcyche, czyli do „nowego zamku - twierdzy” albo „nowego więzienia”. Co też miałaby znaczyć dla nas ta nazwa miejscowości...? ;-))))


Brak komentarzy :